wtorek, 26 marca 2013

Ciemna strona Ciemnej Strony?

źródło: www.posterplanet.pl



24 marca minęła 40. rocznica brytyjskiej premiery pewnego Bardzo Ważnego Albumu. Być może najważniejszej rockowej płyty wszech czasów. Przypadkowy przechodzień zapytany na polskiej ulicy o taką właśnie płytę, z dużym prawdopodobieństwem wskazałby właśnie The Dark Side Of The Moon, epickie dzieło Pink Floyd. 

Trudno napisać o tym albumie coś odkrywczego – przez czterdzieści lat napisano o nim w dziesiątkach książek, tysiącach artykułów prasowych. Prawie zawsze w tonie wręcz bałwochwalczym. Bo trudno deprecjonować epokowe znaczenie Ciemnej Strony. Album rewolucyjny brzmieniowo – On The Run z drażniącym, elektronicznym rytmem uchodzi za utwór prekursorski względem… techno, z kolei wstęp z dźwiękiem spadających monet w Money dla wielu jest pierwszym loopem w historii, tu z kolei dług wobec czwórki białych angielskich intelektualistów mają hiphopowcy. A to tylko zasługi dla najbardziej odległych od muzyki Pink Floyd gatunków. 

Trudno przecenić wpływ na całe pokolenia rockmanów. Dla każdego muzyka parający się tak zwanym rockiem progresywnym (który moim zdaniem w tej chwili żadnego postępu – ang. progress – do rocka nie wnosi i stał się najbardziej konserwatywnym rockowym gatunkiem, ale to temat na zupełnie inny artykuł) to album-biblia, który ustalił gatunkowe wzorce na cztery dekady. Co jakiś czas zresztą pojawiają się „nowi Floydzi” – Porcupine Tree, Archive – ale ich sukces w Polsce to moim zdaniem raczej efekt nostalgii za zespołem Watersa, Gilmoura i spółki niż rzeczywistej wartości muzycznej. Nigdy już nie usłyszymy nowej muzyki Pink Floyd, więc desperacko szukamy następców. 

Równie ważna jak muzyczna była warstwa tekstowa. The Dark Side Of The Moon to przejmujące dzieło traktujące o przemijaniu. Zagadce upływającego czasu. Lękach. Straconej młodości. Śmierci. Strachu. Chciwości. Wszystkich tych rzeczach, o których staramy się nie myśleć na co dzień, które stanowią naszą Ciemną Stronę. Dzieło, co trzeba podkreślić, idealnie trafiające w naszą melancholijną słowiańską duszę, genetycznie obciążoną jakąś nieokreśloną nostalgią i spleenem. 

Z tych właśnie powodów The Dark Side Of The Moon jest dla polskich fanów muzyki absolutną, nienaruszalną Świętą Księgą. Spotykałem się z deprecjonowaniem zasług Beatlesów, Stonesów, Queenów i innych gigantów, ale Pink Floyd – nigdy. Aż do teraz – Leszek Bugajski z „Newsweeka” zdecydował się na świętokradczy akt przyznania, że Waters, Gilmour, Wright i Mason to banda pretensjonalnych muzykantów, których ambicje artystyczne przerosły talent i umiejętności. I jeśli szukam jakiegoś ładnego porównania to przychodzi mi na myśl brazylijski autor popularnych powieści Paul [sic] Coelho. On też ma ambicje pisanie o istotnych ludzkich przeżyciach, o śmierci, o głębokiej miłości, o cierpieniach rozmaitego rodzaju, poszukiwaniu boga itp., ale nie ma odpowiednich narzędzi: pisze kiepsko, myśli powierzchownie i banalnie. Ale jest popularny, bo jest w nas głód tej tematyki i jednocześnie strach przed głębokim (i skomplikowanym) myśleniem – pisze Bugajski. Przyznam, że sam nie należę do Różowego Kościoła Pod Wezwaniem Rogera Watersa i nagrania Pink Floyd nie goszczą w moim odtwarzaczu zbyt często, ale te słowa wstrząsnęły mną w równym stopniu co news o Nergalu drącym na koncercie Biblię. I jeszcze to porównanie do Paulo Coelho, dla młodych Polaków symbolu pseudointelektualnej pseudoetycznej pseudofilozofii… 

My, polscy fani rocka przez dziesięciolecia karmieni byliśmy przez dziennikarzy prasowych i radiowych (a także przez swoich rodziców, starsze rodzeństwo, kolegów, wszystkich) hagiograficznymi wizjami Pink Floyd i jego największego dokonania. Dziś musimy zmierzyć się z porównaniami do symbolu literackiego kiczu, a nawet… polskiej piłki nożnej (aspiracje wielkie, umiejętności mizerne). I czytać o największej rockowej płycie, rockowym Absolucie, że to fajna muzyczka… Chyba warto w końcu posłuchać The Dark Side Of The Moon analitycznie, policzyć wszystkie ziewnięcia i momenty, kiedy chcieliśmy przesunąć odtwarzanie do przodu. Słuchać już nie na klęczkach, z rękami złożonymi do modlitwy do świętego Rogera, ale bez przedsądów, które już przed odsłuchem wyrabiają nam opinię o albumie. Ale czy nie obudzi się w nas prawdziwy Polak, który za Wyspiańskim rzeknie: świętości nie szargać, bo trza, żeby święte były? Sam nie wiem, czy się odważę na liczenie ziewnięć. 

Maciek

http://muzyka.newsweek.pl/pink-floyd---the-dark-side-of-the-moon----dlugie-lata-sciemy,102806,2,1.html

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz