źródło: www.posterplanet.pl |
24
marca minęła 40. rocznica brytyjskiej premiery pewnego Bardzo Ważnego Albumu. Być może
najważniejszej rockowej płyty wszech czasów. Przypadkowy przechodzień zapytany
na polskiej ulicy o taką właśnie płytę, z dużym prawdopodobieństwem wskazałby właśnie
The Dark Side Of The Moon, epickie
dzieło Pink Floyd.
Trudno
napisać o tym albumie coś odkrywczego – przez czterdzieści lat napisano o nim w
dziesiątkach książek, tysiącach artykułów prasowych. Prawie zawsze w tonie
wręcz bałwochwalczym. Bo trudno deprecjonować epokowe znaczenie Ciemnej Strony. Album rewolucyjny
brzmieniowo – On The Run z
drażniącym, elektronicznym rytmem uchodzi za utwór prekursorski względem…
techno, z kolei wstęp z dźwiękiem spadających monet w Money dla wielu jest pierwszym loopem w historii, tu z kolei dług
wobec czwórki białych angielskich intelektualistów mają hiphopowcy. A to tylko
zasługi dla najbardziej odległych od muzyki Pink Floyd gatunków.
Trudno
przecenić wpływ na całe pokolenia rockmanów. Dla każdego muzyka parający się
tak zwanym rockiem progresywnym (który moim zdaniem w tej chwili żadnego
postępu – ang. progress – do rocka nie wnosi i stał się najbardziej
konserwatywnym rockowym gatunkiem, ale to temat na zupełnie inny artykuł) to
album-biblia, który ustalił gatunkowe wzorce na cztery dekady. Co jakiś czas zresztą
pojawiają się „nowi Floydzi” – Porcupine Tree, Archive – ale ich sukces w
Polsce to moim zdaniem raczej efekt nostalgii za zespołem Watersa, Gilmoura i
spółki niż rzeczywistej wartości muzycznej. Nigdy już nie usłyszymy nowej
muzyki Pink Floyd, więc desperacko szukamy następców.
Równie
ważna jak muzyczna była warstwa tekstowa. The
Dark Side Of The Moon to przejmujące dzieło traktujące o przemijaniu.
Zagadce upływającego czasu. Lękach. Straconej młodości. Śmierci. Strachu.
Chciwości. Wszystkich tych rzeczach, o których staramy się nie myśleć na co
dzień, które stanowią naszą Ciemną Stronę. Dzieło, co trzeba podkreślić,
idealnie trafiające w naszą melancholijną słowiańską duszę, genetycznie
obciążoną jakąś nieokreśloną nostalgią i spleenem.
Z
tych właśnie powodów The Dark Side Of The
Moon jest dla polskich fanów muzyki absolutną, nienaruszalną Świętą Księgą.
Spotykałem się z deprecjonowaniem zasług Beatlesów, Stonesów, Queenów i innych
gigantów, ale Pink Floyd – nigdy. Aż do teraz – Leszek Bugajski z „Newsweeka” zdecydował
się na świętokradczy akt przyznania, że Waters, Gilmour, Wright i Mason to
banda pretensjonalnych muzykantów, których ambicje artystyczne przerosły talent
i umiejętności. I jeśli szukam jakiegoś
ładnego porównania to przychodzi mi na myśl brazylijski autor popularnych
powieści Paul [sic] Coelho. On też ma
ambicje pisanie o istotnych ludzkich przeżyciach, o śmierci, o głębokiej
miłości, o cierpieniach rozmaitego rodzaju, poszukiwaniu boga itp., ale nie ma
odpowiednich narzędzi: pisze kiepsko, myśli powierzchownie i banalnie. Ale jest
popularny, bo jest w nas głód tej tematyki i jednocześnie strach przed głębokim
(i skomplikowanym) myśleniem – pisze Bugajski. Przyznam, że sam nie należę
do Różowego Kościoła Pod Wezwaniem Rogera Watersa i nagrania Pink Floyd nie
goszczą w moim odtwarzaczu zbyt często, ale te słowa wstrząsnęły mną w równym
stopniu co news o Nergalu drącym na koncercie Biblię. I jeszcze to porównanie do Paulo Coelho, dla młodych Polaków symbolu pseudointelektualnej pseudoetycznej
pseudofilozofii…
My,
polscy fani rocka przez dziesięciolecia karmieni byliśmy przez dziennikarzy
prasowych i radiowych (a także przez swoich rodziców, starsze rodzeństwo,
kolegów, wszystkich) hagiograficznymi wizjami Pink Floyd i jego największego
dokonania. Dziś musimy zmierzyć się z porównaniami do symbolu literackiego
kiczu, a nawet… polskiej piłki nożnej (aspiracje wielkie, umiejętności
mizerne). I czytać o największej rockowej płycie, rockowym Absolucie, że to fajna muzyczka… Chyba warto w końcu
posłuchać The Dark Side Of The Moon
analitycznie, policzyć wszystkie ziewnięcia i momenty, kiedy chcieliśmy
przesunąć odtwarzanie do przodu. Słuchać już nie na klęczkach, z rękami
złożonymi do modlitwy do świętego Rogera, ale bez przedsądów, które już przed odsłuchem
wyrabiają nam opinię o albumie. Ale czy nie obudzi się w nas prawdziwy Polak, który
za Wyspiańskim rzeknie: świętości nie
szargać, bo trza, żeby święte były? Sam nie wiem, czy się odważę na liczenie
ziewnięć.
Maciek
http://muzyka.newsweek.pl/pink-floyd---the-dark-side-of-the-moon----dlugie-lata-sciemy,102806,2,1.html
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz