piątek, 29 marca 2013

Miejskie hymny żyją wiecznie, czyli króluj Brytanio!

Rockowy świat z niecierpliwością czeka na premierę albumu Suede, Pulp zaprezentowali bardzo udany nowy singiel, a największym muzycznym wydarzeniem roku w naszym kraju będzie pierwszy polski koncert Blur. Wbrew pozorom to nie połowa lat 90., to rok 2013. I britpop znów na topie. 

 

Początek lat 90. Wielka Brytania powitała w roli muzycznej prowincji. W tym czasie liczyła się bowiem tylko Ameryka. Świat u stóp miały zespoły z Seattle i okolic, wykonujący brudną i agresywną odmianę rocka zwaną grunge. Bestsellerami były albumy Pearl Jam, Soundgarden i Alice In Chains, a przede wszystkim Nirvany, na czele z charyzmatycznym liderem Kurtem Cobainem, który stał się głosem pokolenia nie tylko w USA. Triumfy święciła fuzja ciężkiego grania z rapem w wykonaniu Red Hot Chili Peppers i Rage Against The Machine. W kategorii „waga ciężka” bezkonkurencyjne były Metallica z „Czarnym Albumem” i Guns N’ Roses z podwójnym Use Your Illusion, fanów bardziej przystępnej muzyki czarował R.E.M. na inspirowanych amerykańskim folkiem albumach Out Of Time i Automatic For The People. Wykonawcy ci sprzedawali miliony albumów nie tylko w ojczyźnie, ale i na całym świecie.   

 

Jankesi do domu

 

A co w tym czasie słychać w starej, dobrej Anglii? Scenie rockowej brakowało wielkiej gwiazdy, która mogłaby osiągać milionowe nakłady płyt i wypełniać stadiony. Takie grupy jak Primal Scream, Ride czy irlandzko-brytyjska My Bloody Valentine nagrywały wybitne, eksperymentalne albumy, ale ich wymagająca twórczość nie mogła liczyć na sukces rynkowy. Brytania z zazdrością patrzyła na swoją młodszą siostrę po drugiej stronie Atlantyku, która płodziła jedną za drugą gwiazdę rocka. Dumny Albion, kraj z tak wielkimi muzycznymi tradycjami tęsknił za czasami wielkich rockowych osobowości. Za brytyjską inwazją lat 60. z Beatlesami, Rolling Stonesami i The Who na czele. Za szalonymi latami 70., kontrowersjami i przepychem glam rocka spod znaku Davida Bowiego i Marca Bolana, ale także mistycyzmem i liryzmem rocka progresywnego Pink Floyd. Za inspirującym anarchizmem luminarzy punk rocka – Sex Pistols i The Clash. Za czasami, gdy Zjednoczone Królestwo znaczyło na muzycznej mapie świata bardzo wiele.
Właśnie na fali tej tęsknoty zaczęły pojawiać się zespoły nawiązujące do tradycji brytyjskiej muzyki pop, świadomie odcinające się od estetyki grunge’owej. W 1992 roku brytyjskie media namaściły na mesjaszy rodzimego rocka londyńską grupę Suede, która zapożyczyła od swoich idoli – Davida Bowiego i The Smiths nie tylko arcybrytyjskie gitarowe brzmienie, ale także seksualną nieokreśloność i enigmatyczność podszytych erotyzmem tekstów. Charyzmatyczny wokalista o charakterystycznym wokalu i wyglądzie androgyna, deklarujący biseksualizm Brett Anderson wydawał się naturalnym kandydatem na nową wielką brytyjską osobowość rocka. Wydany w maju 1992 roku debiutancki singiel The Drowners zwiastował zupełnie nowy styl muzyczny, czerpiący wszystko co najlepsze z brytyjskiej muzycznej tradycji – britpop. W marcu kolejnego roku na rynku pojawił się pierwszy longplay formacji, zatytułowany po prostu Suede. Dzięki takim hitom jak Animal Nitrate (nr 7 na brytyjskiej liście singli) czy Metal Mickey stał się najszybciej sprzedającym się debiutanckim albumem w dziejach Wielkiej Brytanii, płyta spotkała się z pozytywnym przyjęciem także w USA. Anderson mógł więc śmiało pozować na tle brytyjskiej flagi na okładce magazynu „Select”. Ledwie rok wcześniej Morrissey, były lider The Smiths został oskarżony o sympatie faszystowskie, gdy dał się sfotografować z Union Jack w ręku. Czasy się zmieniły, narodowa duma znowu stała się trendy - prasa zaczęła pisać o fenomenie „Cool Britannia”. Podpis pod zdjęciem Brutta głosił butnie „Jankesi do domu”. Grunge’owcy nie byli już potrzebni młodym Anglikom. 

Popsceniczni chłopcy z sąsiedztwa 


Niektórzy za pierwszy britpopowy singiel uważają nie The Drowners, ale wydany w marcu 1992 roku Popscene grupy Blur z Londynu. Dowodzony przez zdolnego kompozytora, wokalistę Damona Albarna zespół zaczynał jako epigon The Stone Roses, grupy łączącej gitarową muzykę z elementami dyskotekowej sceny z Manchesteru. Na Popscene, a następnie na swojej drugiej płycie, wydanej dwa miesiące po debiucie Suede Modern Life Is Rubbish Blur zarzucił klubowe wpływy i zaprezentował muzykę nawiązującą do klasyków rocka lat 60., szczególnie The Beatles i The Kinks. Charakterystycznym elementem twórczości grupy Albarna były głęboko osadzone w brytyjskiej rzeczywistości teksty piosenek, pełne typowo angielskiego cynicznego humoru. Wielki sukces przyniosła Blur przede wszystkim płyta Parklife z 1994 roku, z dwoma wielkimi hymnami ery britpopu – dyskotekowym Girls And Boys, zjadliwie komentującym seks-turystykę młodych bezrobotnych wyspiarzy, oraz utwór tytułowy o jałowym życiu angielskiej klasy średniej. W 1994 roku udane albumy wydały również Suede (Dog Star Man) i prezentująca inteligentny pop formacja ze Sheffield o nazwie Pulp (His ‘N’ Hers), ale tylko jedna grupa mogła zagrozić hegemonii Albarna i spółki.
Bracia Liam (wokalista) i Noel (kompozytor) Gallagherowie, liderzy zespołu Oasis byli kolejnymi wielkimi postaciami brytyjskiego rocka pochodzącymi z robotniczego Manchesteru. Nie cechowali się dekadenckim liryzmem, jak Ian Curtis z Joy Division, nie byli subtelnymi intelektualistami jak Morrissey. Bliżej im było do frontmana The Stone Roses, wyszczekanego i bezczelnie pewnego siebie Iana Browna. Gallagherowie byli butnymi reprezentantami klasy robotniczej, „swoimi chłopami”, facetami z sąsiedztwa. Stałymi bywalcami pubu z sąsiedniej ulicy, którzy przypadkiem stali się megagwiazdami rocka. No, może nie całkiem przypadkiem – Noel Gallagher pisał autentyczne stadionowe hymny, piosenki na miarę songów Beatlesów. Debiutancka płyta Definitely Maybe, promowana czterema hitowymi singlami (najwyżej – na 7. miejsce - zaszedł Live Forever) osiągnęła pierwszą lokatę na brytyjskiej liście sprzedaży. Oasis dostrzeżono także w USA – 58. miejsce na liście Billboardu to wbrew pozorom ogromny sukces dla Brytyjczyków. 

Bitwa o Anglię 


Blur i Oasis postrzegani byli na zasadzie przeciwieństw - intelektualiści kontra robole, zamożne południe kontra uboga północ. Rywalizację między zespołami bez żadnej przesady określono „britpopową bitwą”. W sierpniu 1995 nie mówiło się o niczym innym, jak tylko o pojedynku Albarn vs. Gallagher. Kultowy magazyn muzyczny „New Musical Express” pisał o ówczesnych nastrojach panujących w nie tylko muzycznych mediach: W tygodniu, w którym informowano, że Saddam Husajn przygotowuje broń jądrową, cywile są mordowani w Bośni, a Mike Tyson powraca na ring, tabloidy i prasa opiniotwórcza zwariowały na punkcie britpopu. 14 sierpnia na rynek trafiły single zapowiadające nowe albumy obu formacji – Country House z płyty Blur The Great Escape i Roll With It z (What’s The Story) Morning Glory? Oasis. Starcie tytanów wygrał zespół Albarna – Country House osiągnął szczyt brytyjskiej listy singli (piosenka Oasis uplasowała się oczywiście na drugim miejscu). Jednak to album Gallagherów okazał się bardziej wartościową pozycją. (What’s The Story) Morning Glory? dziś jest pewniakiem we wszystkich brytyjskich zestawieniach płyt wszech czasów – w 2010 uznany został przez „NME” za najlepszy brytyjski album ostatniego trzydziestolecia. Płyta Blur zdradzała już oznaki wyczerpania britpopowej formuły – brakowało ekscytującej świeżości Parklife. Britpopowa bitwa była szczytem popularności gatunku, ale i – jak się okazało, jego łabędzim śpiewem.
Britpop umarł

Ostatnim znaczącym momentem britpopowej sceny był jeszcze mocno psychodeliczny, ale i przebojowy w starym, dobrym stylu album Urban Hymns grupy The Verve z września 1997. Rok ten przyniósł co prawda kolejne dzieła dwóch wielkich adwersarzy britpopu, ale paradoksalnie przypieczętowały one śmierć gatunku. Oasis zaprezentowali mało ciekawy, wtórny album. Choć Be Here Now sprzedawał się rewelacyjnie, to – jak donosił dwa lata później „Melody Maker”, była to też w tym czasie pozycja najczęściej... oddawana do sklepów z używanymi płytami. Z kolei Blur mogli szczycić się zarówno sukcesem komercyjnym (pierwsze miejsce na liście sprzedaży płyt w Zjednoczonym Królestwie) jak i artystycznym. Muzyka na albumie zatytułowanym po prostu Blur miała jednak niewiele wspólnego z dotychczasowym obliczem zespołu. Albarn i koledzy sięgnęli po inspiracje, które w 1993 roku napawały młodych wyspiarskich twórców i krytyków muzycznych obrzydzeniem – zafascynowała ich alternatywna rockowa scena Stanów Zjednoczonych. Lider zespołu już w listopadzie 1996 na łamach „NME” deklarował: Britpop dawno umarł. Nie widzę sensu, by go dalej grać. Symboliczny był fakt, iż największym hitem z tej płyty stał się cięty, wykrzyczany przez Albarna Song 2, kojarzący się mocno z agresją grunge’u. Na pewno nie z The Beatles i The Kinks, nie nawiązujący w żaden sposób do brytyjskiej tradycji rockowej. Formacja nagrała jeszcze dwa bardzo udane, ambitne i mało piosenkowe albumy 13 i Think Tank, ale po wydaniu tej ostatniej w 2003 roku popadła w stan zawieszenia. Znamienne, że gwiazdy britpopu – o ile tak jak Blur nie zmieniły swojego muzycznego oblicza - nie poradziły sobie w nowej rzeczywistości muzycznej na Wyspach. Oasis nagrali jeszcze cztery albumy, ale sprawiały one wrażenie odcinania kuponów od dawnej sławy. Z kolei Suede po rozczarowującym komercyjnie albumie A New Morning z 2002 roku rozwiązali się, podobnie postąpiła w tym samym roku grupa Pulp. 

Britpop żyje?

A przecież wcale nie było tak, że zniknęło zapotrzebowanie na proste, melodyjne kawałki w brytyjskim stylu. Pierwsza dekada XXI wieku to boom na muzykę indie, listy przebojów opanowały alternatywne grupy pokroju The Libertines, Arctic Monkeys i Franz Ferdinand, zabójczo przebojowe i typowo wyspiarskie w brzmieniu. Dla nich scena britpopu była jedną z głównych źródeł inspiracji. Nie mogło być więc przypadkiem, że reaktywacja Blur na kilka koncertów latem 2009 roku (m.in. na legendarnym festiwalu Glastonbury) wzbudziła euforię na Wyspach. Zachęceni pozytywnym przyjęciem muzycy nagrali dwa single (Fool’s Day w 2010 i The Puritan/Under The Westway w 2012 roku) i wciąż nie wykluczają nagrania albumu studyjnego. Mimo iż nie istnieje Oasis, który rozpadł się w 2009 roku po serii awantur między liderami, bracia Gallagher wciąż są muzycznie aktywni – Liam prowadzi swój nowy zespół Beady Eye, z którym wydał w 2011 roku album, a Noel dowodzi projektem Noel Gallagher's High Flying Birds, którego debiutancka płyta z tego samego roku spotkała się z gorącym przyjęciem. Na scenę powrócili również Pulp i Suede – grupa z Sheffield w grudniu zaprezentowała w Internecie nowy utwór After You, z kolei zespół Bretta Andersona 18 marca wyda po jedenastu latach przerwy album Bloodsports.
3 lipca gwiazdą pierwszego dnia Open’er Festival w Gdyni będzie Blur. Gwiazda britpopu, choć od dziesięciu lat nie uraczyła nas nowym albumem studyjnym, nadal należy do najgorętszych nazw na muzycznej scenie. Sama za siebie mówi rozpiska tegorocznych koncertów grupy, obejmująca tak prestiżowe festiwale, jak Coachella w Kalifornii, Primavera w Barcelonie, czy Rockwerchter w Belgii. Z pewnością setlistę tych koncertów zdominują utwory ze złotych lat britpopu – bo z dyskografii Blur to chyba one najlepiej przetrwały próbę czasu. Britpop ciągle przyciąga tłumy. Nie tylko z powodów nostalgicznych, ale także dlatego, że wciąż jest gatunkiem inspirującym - już kolejne pokolenie twórców i fanów. 

Maciek

wtorek, 26 marca 2013

Ciemna strona Ciemnej Strony?

źródło: www.posterplanet.pl



24 marca minęła 40. rocznica brytyjskiej premiery pewnego Bardzo Ważnego Albumu. Być może najważniejszej rockowej płyty wszech czasów. Przypadkowy przechodzień zapytany na polskiej ulicy o taką właśnie płytę, z dużym prawdopodobieństwem wskazałby właśnie The Dark Side Of The Moon, epickie dzieło Pink Floyd. 

Trudno napisać o tym albumie coś odkrywczego – przez czterdzieści lat napisano o nim w dziesiątkach książek, tysiącach artykułów prasowych. Prawie zawsze w tonie wręcz bałwochwalczym. Bo trudno deprecjonować epokowe znaczenie Ciemnej Strony. Album rewolucyjny brzmieniowo – On The Run z drażniącym, elektronicznym rytmem uchodzi za utwór prekursorski względem… techno, z kolei wstęp z dźwiękiem spadających monet w Money dla wielu jest pierwszym loopem w historii, tu z kolei dług wobec czwórki białych angielskich intelektualistów mają hiphopowcy. A to tylko zasługi dla najbardziej odległych od muzyki Pink Floyd gatunków. 

Trudno przecenić wpływ na całe pokolenia rockmanów. Dla każdego muzyka parający się tak zwanym rockiem progresywnym (który moim zdaniem w tej chwili żadnego postępu – ang. progress – do rocka nie wnosi i stał się najbardziej konserwatywnym rockowym gatunkiem, ale to temat na zupełnie inny artykuł) to album-biblia, który ustalił gatunkowe wzorce na cztery dekady. Co jakiś czas zresztą pojawiają się „nowi Floydzi” – Porcupine Tree, Archive – ale ich sukces w Polsce to moim zdaniem raczej efekt nostalgii za zespołem Watersa, Gilmoura i spółki niż rzeczywistej wartości muzycznej. Nigdy już nie usłyszymy nowej muzyki Pink Floyd, więc desperacko szukamy następców. 

Równie ważna jak muzyczna była warstwa tekstowa. The Dark Side Of The Moon to przejmujące dzieło traktujące o przemijaniu. Zagadce upływającego czasu. Lękach. Straconej młodości. Śmierci. Strachu. Chciwości. Wszystkich tych rzeczach, o których staramy się nie myśleć na co dzień, które stanowią naszą Ciemną Stronę. Dzieło, co trzeba podkreślić, idealnie trafiające w naszą melancholijną słowiańską duszę, genetycznie obciążoną jakąś nieokreśloną nostalgią i spleenem. 

Z tych właśnie powodów The Dark Side Of The Moon jest dla polskich fanów muzyki absolutną, nienaruszalną Świętą Księgą. Spotykałem się z deprecjonowaniem zasług Beatlesów, Stonesów, Queenów i innych gigantów, ale Pink Floyd – nigdy. Aż do teraz – Leszek Bugajski z „Newsweeka” zdecydował się na świętokradczy akt przyznania, że Waters, Gilmour, Wright i Mason to banda pretensjonalnych muzykantów, których ambicje artystyczne przerosły talent i umiejętności. I jeśli szukam jakiegoś ładnego porównania to przychodzi mi na myśl brazylijski autor popularnych powieści Paul [sic] Coelho. On też ma ambicje pisanie o istotnych ludzkich przeżyciach, o śmierci, o głębokiej miłości, o cierpieniach rozmaitego rodzaju, poszukiwaniu boga itp., ale nie ma odpowiednich narzędzi: pisze kiepsko, myśli powierzchownie i banalnie. Ale jest popularny, bo jest w nas głód tej tematyki i jednocześnie strach przed głębokim (i skomplikowanym) myśleniem – pisze Bugajski. Przyznam, że sam nie należę do Różowego Kościoła Pod Wezwaniem Rogera Watersa i nagrania Pink Floyd nie goszczą w moim odtwarzaczu zbyt często, ale te słowa wstrząsnęły mną w równym stopniu co news o Nergalu drącym na koncercie Biblię. I jeszcze to porównanie do Paulo Coelho, dla młodych Polaków symbolu pseudointelektualnej pseudoetycznej pseudofilozofii… 

My, polscy fani rocka przez dziesięciolecia karmieni byliśmy przez dziennikarzy prasowych i radiowych (a także przez swoich rodziców, starsze rodzeństwo, kolegów, wszystkich) hagiograficznymi wizjami Pink Floyd i jego największego dokonania. Dziś musimy zmierzyć się z porównaniami do symbolu literackiego kiczu, a nawet… polskiej piłki nożnej (aspiracje wielkie, umiejętności mizerne). I czytać o największej rockowej płycie, rockowym Absolucie, że to fajna muzyczka… Chyba warto w końcu posłuchać The Dark Side Of The Moon analitycznie, policzyć wszystkie ziewnięcia i momenty, kiedy chcieliśmy przesunąć odtwarzanie do przodu. Słuchać już nie na klęczkach, z rękami złożonymi do modlitwy do świętego Rogera, ale bez przedsądów, które już przed odsłuchem wyrabiają nam opinię o albumie. Ale czy nie obudzi się w nas prawdziwy Polak, który za Wyspiańskim rzeknie: świętości nie szargać, bo trza, żeby święte były? Sam nie wiem, czy się odważę na liczenie ziewnięć. 

Maciek

http://muzyka.newsweek.pl/pink-floyd---the-dark-side-of-the-moon----dlugie-lata-sciemy,102806,2,1.html

 


poniedziałek, 18 marca 2013

Wypuścić nietoperze! Nick Cave jakiego nie znacie


Patrząc dziś na 56-letniego Nicka Cave’a widzimy eleganckiego dżentelmena, w nienagannie skrojonym garniturze. Śmiało można napisać – starszego pana, który z każdym rokiem coraz bardziej będzie koncentrował się na powolnych, melancholijnych songach (o czym przekonuje ostatni album artysty). Jeśli ktoś poznaje australijskiego barda dopiero przy okazji Push The Sky Away, pewnie będzie miał trudność by uwierzyć, że młody Nick należał do najbardziej destrukcyjnych postaci w dziejach rock’n’rolla. Nieobliczalne punkrockowe zwierzę, zarówno na scenie, jak i poza nią. Wiecznie zamroczony chuligan, dla którego koncert był nie tylko okazją do uzewnętrznienia swoich emocji, ale także po prostu do pospolitej rozróby. Aby przypomnieć sobie najbardziej szalone oblicze morderczego balladzisty, musimy się cofnąć w odległe lata 80. – do czasów działalności jego kultowej formacji The Birthday Party.
Dla urodzonego 22 września 1957 roku w australijskim miasteczku Warracknabeal Nicholasa Edwarda Cave’a miejscem pierwszych kontaktów z muzyką był… kościół. Jako dzieciak Nick był bowiem chórzystą katedry w Wangaratta. Dorastając, odkrył zupełnie inne formy muzycznej ekspresji – za sprawą brata Tima poznał muzykę rockową i takich wykonawców jak Cream, Jimi Hendrix czy australijska grupa The Loved Ones, jego ulubiony wówczas zespół. Pierwsze fascynacje rockiem zbiegły się z młodzieńczym okresem burzy i naporu – Nick sprawiał wyjątkowe kłopoty nauczycielom, których apogeum była rzekoma próba gwałtu na koleżance. Cave tłumaczył, że źle zrozumiano jego kawał ze ściągnięciem majtek dziewczynie… Wyrzucony ze szkoły w Wangaratcie, zimą 1971 roku Nick znalazł przystań w prywatnej szkole w Melbourne. Wcale nie zachowywał się tam lepiej – potrafił na przykład potraktować kolegów, którzy kwestionowali jego heteroseksualność… cegłą ukrytą w damskiej torebce. Nowa buda była jednak dla niego ważna z tego powodu, iż tam rozpoczął muzykowanie – został wokalistą grupy Concrete Vulture. W składzie znaleźli się także gitarzysta Mick Harvey i bębniarz Phill Calvert, którzy stali się jego współpracownikami na lata. W 1976 roku zakończyli naukę w Caulfield Technical College, co nie oznaczało końca działalności grupy. Nazywała się ona już wówczas The Boys Next Door. Nowym muzykiem kapeli został basista Tracy Pew, w późniejszych latach wyróżniający się niekonwencjonalnym zachowaniem scenicznym i groteskowym wyglądem kowboja. Ważnym punktem grupy stał się także drugi gitarzysta Rowland S. Howard. 

Pod wpływem Chrisa Walsha, który niebawem został menedżerem zespołu, jego członkowie ulegli fascynacji punk rockiem, między innymi Ramones i Sex Pistols. Młodzieńcy zasłuchiwali się również w nagraniach The Stooges, których lider, Iggy Pop, zasłynął ostrymi tekstami i agresywnym, często autodestrukcyjnym zachowaniem typu samookaleczanie na scenie. W 1977 roku The Boys Next Door prezentowali się na scenie jak ich idole, a rebeliancka postawa przenosiła się niejednokrotnie poza nią. Dla Cave’a i Pewa na przykład codziennością była jazda kradzionymi samochodami po autostradzie – w przypadku tego pierwszego choćby i na dachu auta. Muzyków The Boys Next Door nagminnie zatrzymywano za wandalizm, pijaństwo i obsceniczne zachowanie. 

Tej buntowniczej postawy nie udało się przenieść na debiutancki album grupy, wydany w maju 1979 roku nakładem wytwórni Mushroom Door Door. Zbyt wygładzona produkcja zbliżyła muzykę na albumie do raczej do nowej fali niż protopunka Stoogesów. Muzycy byli  z niej bardzo niezadowoleni. Ducha zespołu lepiej oddawała epka nagrana kilka miesięcy później, już dla nowej wytwórni Missing Link. Zatytułowana Hee Haw, przywodziła na myśl dźwiękową anarchię postpunkowych The Fall, The Pop Group i Pere Ubu. To było to. Zmianie brzmienia towarzyszyła również zmiana nazwy – Cave ochrzcił grupę The Birthday Party. Twierdził, że inspiracją było przyjęcie w Zbrodni i karze Dostojewskiego – choć w powieści nikt urodzin nie obchodzi. 


 W lutym 1980 roku zespół z wielkimi nadziejami wyruszył na trasę po Wielkiej Brytanii. Wyspiarska krytyka nie rozumiała radykalnej wymowy twórczości The Birthday Party, a dodatkowym powodem frustracji młodych przybyszów z Antypodów były fatalne warunki życia w stolicy Anglii. Cave bytował w tragicznych warunkach mieszkaniowych, umierając z głodu – za coś trzeba przecież ćpać, a młody  punkowiec był wówczas chodzącą tablicą Mendelejewa. Wyprawa za wielką wodę nie była jednak tak do końca nieudana – na zespół zwrócił uwagę Ivo Watts-Russell, właściciel początkującej wytwórni 4AD. The Birthday Party podpisali z nim kontrakt płytowy. Wcześniejsze zobowiązania wobec wytwórni Missing Link sprawiły jednak, że zanim na rynku pojawił się pierwszy singiel grupy w barwach nowej wytwórni, The Friend Catcher, fani mogli cieszyć się płytą The Birthday Party/The Boys Next Door.

W kwietniu 1981 roku nakładem 4AD ukazał się kolejny album zespołu, Prayers On Fire, który spotkał się z pozytywnym przyjęciem prasy. Nazwa The Birthday Party stała się jedną z najgorętszych na ówczesnej alternatywnej scenie Wielkiej Brytanii, w czym zasługa nie tylko nieokiełznanej, awangardowej muzyki grupy, ale również popisów scenicznych. I nie chodzi jedynie o grę muzyków – zamroczony narkotykami (z ulubioną heroiną na czele) Nick, podobnie zresztą jak basista Tracy Pew, specjalizowali się w agresywnym zachowaniu wobec widzów. Tłumek spod sceny, zbyt ochoczo dążący do fizycznego kontaktu z muzykami, mógł spodziewać się kopów w zęby, ciskania mikrofonem w głowę bądź zdzielenia w maskę gitarą basową Tracy’ego. Jednak słuchacze którzy w spokoju kontemplowali występ australijskich neandertali też nie mogli czuć się bezpieczni – na jednym z koncertów w Nowym Jorku Cave o mało co nie udusił kablem od mikrofonu siedzącej przy stoliku kobiety… Stałym elementem koncertów The Birthday Party były także zapasy najwierniejszego fana kapeli, niejakiego Binga, z wokalistą. Trudno powiedzieć, czy muzycy byli w ogóle świadomi tego, co robią – trzeźwy i niebędący pod wpływem narkotyków Cave był widokiem wyjątkowym w tamtym czasie. Cave zwykł mawiać, że gdyby pewnego dnia obudził się bez kaca, to znaczyłoby, że coś jest nie w porządku… Awangardowa wokalistka Lydia Lunch, wówczas współpracująca z Nickiem przy tworzeniu krótkich sztuk teatralnych, przyznawała, że trzykrotnie ratowała go od śmierci z przedawkowania. Podobne doświadczenie, tym razem przed samym koncertem, zdarzyło się basiście. Był to akurat występ w Melbourne, na którym Mick Harvey, zirytowany zachowaniem Nicka (który bardziej niż śpiewem zainteresowany był bójką z jednym z widzów) potraktował go pięścią w zęby. Nick koncert zakończył zalany krwią i w stanie totalnego zamroczenia spowodowanego narkotykami. 


Publiczność kochała piekielne wybryki The Birthday Party i ich właśnie gorąco oczekiwała na każdym koncercie. Wyglądało na to, że w 1982 roku w Anglii i Australii nic nie było bardziej trendy od jedynek wybitych własnoręcznie przez Nicka Cave’a. Paradoksalnie, doprowadzało to muzyków kapeli do frustracji – ich celem było obrażać i wkurzać, a nie robić to, na co ma ochotę publiczność. Stosunki w zespole także nie były najlepsze – w  1982 roku odszedł perkusista Phill Calvert, którego miejsce za bębnami zajął… gitarzysta Mick Harvey. Samego Nicka muzyka wykonywana przez jego grupę zaczęła nudzić. Członkowie zespołu mieli poczucie, że The Birthday Party doszło do ściany – muzycy przestali dogadywać się na gruncie zarówno artystycznym, jak i prywatnym. Zastanawiające, że w tym trudnym czasie powstały największe osiągnięcia The Birthday Party – singiel z kultowym Release The Bats, największym hitem formacji, longplay Junkyard oraz EP Mutiny. Ta ostatnia to łabędzi śpiew grupy. 9 czerwca 1982 roku występem w Seaview Ballroom w Melbourne The Birthday Party zakończyła żywot.

Lider grupy po jej śmierci nie próżnował i powołał nową formację, z którą wkrótce osiągnął prawdziwą międzynarodową sławę – brylował już nie na undergroundowej scenie, ale na listach przebojów. Lider grupy Nick Cave and the Bad Seeds coraz mniej jednak przypominał stojącego na czele The Birthday Party – nomen omen – jaskiniowca. Chuligan ustąpił miejsca dżentelmenowi, przemoc liryzmowi, frenetyczna łupanina – melancholijnym songom. Nickowi AD 2013 daleko do punkowca z przełomu lat 70. i 80. XX wieku, co nie znaczy, że nie potrafi wykrzesać z siebie rock’n’rollowej energii. By się o tym przekonać, warto wybrać się 4 lipca do Gdyni – Złe Nasiona będą gwiazdami kolejnej edycji festiwalu Open’er. Jeśli planujecie wziąć udział w koncercie grupy Nicka i znaleźć się w pierwszych rzędach, na wszelki wypadek uważajcie na głowy. Z szalonym Australijczykiem nigdy nic nie wiadomo. 
Maciek


(Opracowano na podstawie książki Iana Johnstona Bad Seed. The biography of Nick Cave (pl. Nick Cave)

niedziela, 17 marca 2013

Dziecko..czego ty słuchasz?



Jest przyjemny, jesienny wieczór 25 października 1998 roku, katowicki spodek pęka w szwach wszyscy przyszli, żeby zobaczyć pierwszy w Polsce koncert amerykańskiej kapeli Slayer. Nagle na scenę wychodzi support. Publiczność reaguje bardzo gwałtownie. Okrzykami „wypierdalać pedały, dawać Slayera” dają jasno do zrozumienia, że nie chcą już dłużej słuchać poczynań tej grupy.  W pewnej chwili wokalista zespołu obrywa w twarz  kawałkiem zgniłego chleba( kto zabiera chleb na koncert?).Wokalista drze się jak opętany, daje wyraźny znak, żeby zespół przestał grać. Ekipa schodzi za sceny w atmosferze skandalu. Wśród buczenia publiczności mieszającego się z okrzykami Slayer Slayer Slayer….. Po tym incydencie zespół opuszczał nasz kraj z mocnym postanowieniem, aby nigdy więcej nie zagrać dla polskiej publiczności.

Tak kończy się dotychczasowa historia koncertów w Polsce amerykańskiej grupy System of a down. Artyści złamali swoje postanowienie i już 13 sierpnia zagrają swój pierwszy od 15 lat koncert w Łódzkiej Atlas Arenie.

Sprzedaż ruszyła 18 stycznia. Bilety rozeszły się błyskawicznie. Ciekawe co myślą na ten temat sami artyści. Mam nadzieję, ze nasza publiczność stworzy wraz z zespołem wspaniała atmosferę co pozwoli zatrzeć złe wrażenie

System of a down pierwszą płytę wydał w 1998 roku, ale nie był to materiał zasługujący na szczególną uwagę. Już 3 lata później ekipa podbiła rynek płytą Toxicity z takimi hitami jak Chop Suey i Aerials, zespół nabrał dzięki tej płycie swojego charakterystycznego stylu często wykorzystując w swej twórczości elementy związane z ormiańskim pochodzeniem artystów

Kolejną płytą w dorobku artystów było Steal this album płyta wydana w konsekwencji kradzieży materiału nad którym zespół pracował. Niedopracowane kawałki z tej płyty krążyły przez kilka miesięcy w sieci, dlatego zespół postanowił nadać im ostateczny kształt i wydać płytę. Krążek nie odniósł sukcesu poprzedniczki

Od 2004 roku zespół zabrał się do pracy nad nowym materiałem. Efekty były wymierne, gdyż ekipa w krótkim czasie skompletowała dwie płyty nowych utworów. Premiera krążków miała miejsce w przeciągu jednego roku. Mezmerize oraz  Hypnotize odniosły potężny sukces dzięki czemu zespół  wprowadził dwie płyty na  1 miejsce na liście Billboard 200 w 2005 roku

Po dobrze wykonanej pracy i długiej trasie koncertowej promującej oba krążki ekipa postanowiła zrobić sobie przerwę, aby poświęcić się projektom solowym. Artyści wstrzymali działalność na blisko 5 lat. Wielu fanów obawiało się, że ekipa już nigdy nie pojawi się na scenie, jednak w 2011 roku grupa poinformowała na swojej stronie internetowej o wznowieniu działalności

Pomimo wznowienia koncertów  próżno szukać nowin na temat nowej płyty. Zespół koncentruje się teraz na trasie koncertowej i promowaniu dotychczasowej twórczości. Ostatnio zespół zaprezentował kilka niepublikowanych dotąd utworów, które nie pojawiły się nigdy na płytach i raczej się nie pojawią.

Dla spragnionych nowych brzmień mam dobrą informację ekipa zaprezentuje na Łódzkim koncercie zupełnie nowy utwór dlatego słuchajcie uważnie

13 sierpnia widzimy się w Łodzi ;)